„NASTOLATEK.PL czyli przewodnik po życiu nie tylko dla nastolatków, ich rodziców i pedagogów” – artykuł MAŁŻEŃSTWO

… i ślubuję, że Cię nie opuszczę aż do śmierci, amen.
Dla tego uspokajającego „amen”, niejeden pójdzie na nauki przedmałżeńskie, choć z nich kpi. Dla białej sukni i welonu, które w życiu można założyć tylko raz, bo każdy inny to tylko przebieranka, niejedna się nawróci, bo przecież jeśli ślub, to tylko w kościele. Zgodzą się na czynny udział w ślubnej szopce: przygotowania na rok przed faktem, bo terminy wynajęcia weselnej sali, najdłuższej w mieście limuzyny i wydrukowania złoconych zaproszeń odległe i można się nie wyrobić… To napędzane prawami komercji przedstawienie pomoże zapomnieć, na co się rzeczywiście decydują. Niektórzy mają nadzieję, że im okazalsze, im więcej zawiści wzbudzi w sąsiadach i znajomych, tym małżeństwo będzie bardziej udane. A ”amen” po ślubowaniu wierności i miłości małżeńskiej na zawsze przypieczętuje związek i ochroni przed zdradą, opuszczeniem i porażką. Odwieczne, skrywane pragnienie, by ktoś na świecie kochał do śmierci i nigdy nie opuścił, by dobrowolnie, z oddania i miłości został naszym niewolnikiem, własnością, by poświęcił nam swoje życie, staje się odgórnym nakazem prawomocnie zatwierdzonym i ślubowanym przed Bogiem… co za ulga! Nic dziwnego, o ile słowa małżeńskiej przysięgi traktują poważnie, że jedni nie mogą się doczekać, a inni uciekają w popłochu. I nadmierne dążenie do małżeństwa i unikanie go, świadczy nie tylko braku gotowości ale i dojrzałości. O ile w pewnym wieku zarówno jedna jak i druga tendencja nie dziwi, o tyle, im bliżej trzydziestki, tym: „jestem jeszcze niegotowy”, „nie mogę spotkać właściwej osoby” (a każda okazuje się nie „tą”), jak i polowanie na męża (rzadziej żonę), byle wziąć ślub, a co dalej, to już nieważne, z taką osobą nie wróżą udanego związku.
Ci z kolei, którzy fakt zawarcia małżeństwa traktują jak romantyczną kropkę nad „i” ich cudownej miłości, to zaślepieni w jej pierwszej fazie (patrz: WIELKA MIŁOŚĆ). Wszystkich tych pędzących do ślubu czeka zawód. I nie pomoże idealistyczne myślenie o świętej instytucji małżeństwa ani wiara w dozgonną miłość. Bo małżeństwo to wyższa forma bycia razem, niż dwoje wpatrzonych w siebie, a właściwie we własne odbicia w oczach gotowego do takiego gestu, jak ślub, partnera. „Czyż fakt, że zechciał mnie poślubić, nie jest największym dowodem miłości?” Tylko czy dowodem jest, że odpowiedzialnie podjął tę decyzję, czy może, że dał się zaciągnąć do ołtarza? Poza tym: miłości czy waszej wartości? „Widać jestem co najmniej taka jak inne, a może i od nich lepsza, skoro jakiś facet zrobił to dla mnie!” – to częsta motywacja dziewczyn, choć wstydliwie ukrywana nawet przed samą sobą. Wciąż pokutuje w waszych głowach przeświadczenie, że stanąć na ślubnym kobiercu, to udowodnić sobie i światu, że jest się tego wartą, że jest się w ogóle COŚ WARTĄ!
Świadomość, czym jest małżeństwo, co ta decyzja oznacza, poza naiwnym postanowieniem „na pewno będziemy innym małżeństwem niż moi rodzice”, bez świadomości, że nieuchronnie powielicie prawie wszystko, przyjdzie, o ile w ogóle, po wielu, wielu latach… Bo do tego, czym naprawdę małżeństwo jest, dojrzewa się dopiero… w małżeństwie. A niektórzy nigdy nie dojrzeją, bo to dla nich za trudne „ja” zastąpić „my”, „moje potrzeby” – tym, co najlepsze dla związku, zrozumieć, że partnerstwo nie oznacza, iż partner zrezygnuje z czegoś dla siebie ważnego na naszą rzecz. I to wszystko - nie poświęcając się, lecz pragnąc.
A poza tym wielu po prostu zapomina, na co się decyduje - nie na Święty Sakrament Małżeństwa lecz na codzienne życie razem.
Można właściwie powiedzieć, że małżeństwo jest tym samym co para, związek, tyle że po ślubie, dotyczą go więc, zakładając, że obecnie ludzie pobierają się z miłości, te same mechanizmy, co wszystkich zakochanych (znowu patrz: WIELKA MIŁOŚĆ). Z tą różnicą, że:

Trzeba naprawdę dobrze się znać, żeby taką decyzję podjąć świadomie. Znać się na dobre i złe. Nie ma jednak reguły, czy dobrze jest wcześniej pomieszkać ze sobą (i nie będziemy, pozwolicie, w tym miejscu wnikać, co na to obyczajowość i kościół). Raczej tak, bo jeśli dwoje ludzi się kocha i przejdzie razem pierwsze kryzysy, znaczy, że ich związek dobrze rokuje jako małżeństwo. Często jednak takie mieszkanie razem sprawia, że traci się motywację do ślubu. No bo po co?, dla papierka? Wszystko jest jak w małżeństwie, czasem nawet dzieci. I jeśli rodzina nie ciśnie, jeśli kobieta nie wpada w panikę, że jest starą panną, że lata lecą a facet wciąż się ociąga, a to znaczy, że nie można mu ufać, że zostawi ją w końcu dla innej (tak jakby małżeństwo ją mogło przed tym uchronić), zapędzi ją w lata i nikt już jej nie zechce, bo jej czas minął… jeśli mężczyzna nie żyje w lęku, że nie nalegająca na ślub partnerka tak naprawdę czeka na okazję, by odejść do innego, lepszego… mogą tak żyć do śmierci. Często jednak życie w konkubinacie (tak nazywa się „małżeństwo” bez ślubu) jest wyrazem lęku przed zaangażowaniem się w pełni, poddaniem się drugiej osobie, sposobem na zostawienie sobie wciąż otwartej furtki, choć wcale się z niej nie chce korzystać, ale sam fakt jej istnienia uspokaja, gdy ktoś boi się zależności, wspólnej własności (już nie tylko w założeniu, ale na piśmie, w papierach - wszystko co moje to twoje, a jak się przyjdzie rozstawać, trzeba będzie podzielić na pół), utraty kontroli… No bo dopóki ma się furtkę, to teoretycznie w każdej chwili, bez formalności można spakować walizkę, wyjść i nigdy się już nie spotkać, można tym szantażować partnera, a przede wszystkim można mieć złudzenie, że nie jest się od niego zależnym. Dlatego, im ktoś bardziej obstaje przy nie formalizowaniu związku, im ktoś ma bardziej rozbudowane teorie, dlaczego nie należy brać ślubu (np. „bo to zabija miłość”), tym większy dowód na to, że z byciem w związku ma problem, bo boi się utraty wolności, niezależności, własnego „ja”, kontroli nad swoim życiem, oddania, poddania, bliskości… tymczasem, nie będąc zdolnym do takiego zaangażowania i zależności, stworzenie naprawdę bliskiej relacji jest niemożliwe. I dopóki nie bierze ślubu, może ten problem omijać, choć w rzeczywistości cały czas go ma, bo związkowi jaki tworzy, wciąż czegoś brakuje. Z kolei, jeśli ktoś naciska na ślub, znaczy, że żyje w ciągłym lęku, braku zaufania do partnera, chce sobie coś udowodnić, zawarcie małżeństwa ma czemuś służyć, niekoniecznie uwieńczeniu miłości. Nie ma co ukrywać - pojawienie się tematu „ślub” jest jednym z ważniejszych testów dla związku. Jeśli oboje partnerzy dochodzą do wniosku, że tego pragną lub jeśli jedno tego pragnie, a drugie mogłoby nadal żyć jak żyli, ale robi to dla ukochanej osoby, by ją uszczęśliwić, by dzięki temu związek zyskał, bo przecież co ma do stracenia?, przecież skoro kochają się i chcą być razem, to nawet ślub im w tym nie przeszkodzi :), znaczy że dojrzeli do małżeństwa. Choć to prawda – przygotowania do ślubu są ciężką próbą. Zupełnie normalne przedślubne lęki i wątpliwości tylko potwierdzają dojrzałość decyzji, w przeciwieństwie do skakania na głęboką wodę bez zastanowienia. Moment utwierdzenia się w słuszności tej decyzji diametralnie zmienia stosunek do partnera. Jak? To trzeba przeżyć samemu. Odpowiedzialność za związek i drugą osobę wymaga dojrzałości.
Jeśli decyzja była przemyślana, w pełni świadoma, a nie podyktowana lękiem czy chęcią udowodnienia czegoś, potem jest dużo łatwiej. Bo potem… trzeba żyć zwyczajnym życiem. Kończy się euforia i wzajemna ekscytacja. Łuski spadają z oczu, gdy na horyzoncie pojawiają się brudne skarpetki, zapomniane podpaski w WC, wciąż nie zakręcona tubka od pasty do zębów, nie opuszczona deska sedesowa, ulubiony, stary, powyciągany dres, twarz bez makijażu, opuchnięta po przebudzeniu, niezapłacone rachunki, niezmyte gary w zlewie, telewizor zamiast rozmowy, kłótnia o to, czy okno w sypialni ma być zamknięte czy otwarte, o to, na jaki film iść do kina… CODZIENNOŚĆ.
I te wzajemne pretensje, że jest inaczej, niż miało być. Miało?
Chcecie za wszelka cenę uniknąć bycia małżeństwem rodziców, tymczasem… chciał nie chciał jest ono jedynym wzorem, jedynym punktem odniesienia, jaki macie zakodowany w najgłębszych zakamarkach siebie. Powielacie je mimo woli, niechcący prowokujecie partnera, by odgrywał przypisaną rolę, byście razem odtwarzali „koło historii”. Świadomość, że to robicie, to pierwszy krok, by przestać. A poza tym kto powiedział, że miało być inaczej? Czy przypadkiem nie było to w bajce, hollywoodzkim filmie, a może narzeczony mówił w chwilach uniesienia, gdy piękna teoria miała się jeszcze nijak do rzeczywistości? A może były to marzenia, założenia które zrobiliście na temat swojego małżeństwa – często sprzeczne z tymi, które zrobił partner? I co wtedy? Co robić, gdy każde z was ma pragnienia, których spełnienie jest sprzeczne z pragnieniami drugiej strony? Co robić, gdy czegoś TAK BARDZO chcecie, a małżonek nie, bo nie może, nie umie, nie jest w stanie tego spełnić, lub po prostu „nie bo nie”? Albo ABSOLUTNIE się na to nie zgadza? Gdzie jest granica ustępstw, do którego momentu można rezygnować z siebie, iść na kompromisy, a kiedy to już nie ma sensu, bo prędzej czy później odbije się na związku, skończy zdradą, poszukiwaniem ważnych rzeczy na zewnątrz, rozstaniem? To nie są pytania, na które dam wam odpowiedź. To dylematy, z którymi każde małżeństwo boryka się każdego dnia. Czy im się uda, zależy od tego, na ile ważny dla każdego z małżonków jest ich ZWIĄZEK, później RODZINA, a na ile tylko „ja sam” i jego potrzeby.
Ale częściej jest tak:
Gdy spotykam się z parami, które przeżywają kryzys i przychodzą do mnie jako psychoterapeuty po pomoc, mówią czego pragną, czego od siebie potrzebują, a czego nie dostają. Jacy są zdziwieni, gdy okazuje się, że oboje potrzebują dokładnie tego samego! Bo to znaczy nie tylko, że nie dostają tego samego od partnera, ale i że tego samego mu nie dają. Trzeba zacząć dawać, żeby dostać.
W tym momencie często pada pytanie: „dlaczego ja mam dawać, a nie on?”. „dlaczego to ja mam zrobić pierwszy krok?” „jak on coś dla mnie zrobi, to ja też…” Ten swoisty handel wymienny, wzajemna przepychanka, kto komu ulegnie, kto wyjdzie poza czubek swojego nosa, oczywiście nie ma nic wspólnego z dawaniem. Bo w związku przez duże „Z” dając jednocześnie bierzesz, a biorąc dajesz. Bo robiąc dla niej/niego robisz dla WAS, bo WAS to coś więcej niż SIEBIE i NIEJ/NIEGO, a jeśli nie ma WAS, to może pora się rozstać? Mechanizm projekcji na partnera niechcianych części własnej psychiki, to podstawowy powód, dlaczego w pewnym momencie ludzie nie wytrzymują w małżeństwie i uciekają od siebie. No właśnie – tak naprawdę OD SIEBIE, którego widzą w partnerze i mają nadzieję, że uciekając, uciekną od samego siebie. O tym co i rusz piszę w swoich artykułach, głównie w WIELKIEJ MIŁOŚCI. Uciekają od tego, z czym mają problem, ale łatwiej to widzieć w partnerze. Uciekają od tego, co on widzi, bo jest z nimi na co dzień - od swoich wad, złych zachowań, ciemnych stron… Mają żal, że wciąż ma do nich pretensje, nie docenia, nie podziwia już, tylko wciąż narzeka… To najczęstszy tekst w ustach męża: „Przecież robię wszystko jak najlepiej mogę, ciężko pracuję, by zarobić na dom, na rodzinę, jestem zmęczony gdy wracam i nie mam już siły na czułość, miłe słowo, na zabawę z dzieckiem, a w domu nie posprzątane – co ona robi cały dzień, przecież tylko opiekuje się dzieckiem?, dzieciak krzyczy, ona wciąż niezadowolona…” I tak, każdego dnia, marzenie o kimś, kto przywróci mu wiarę, że jest wspaniały, coraz odważniej pojawia się w myślach. Tymczasem żona umęczona siedzeniem w domu, czekaniem na męża, uwięziona przy dziecku: „wciąż tylko sprzątanie i zupki, a tam, gdzieś obok mija życie i dzieją się takie ciekawe rzeczy i jeszcze on wraca i nawet na mnie nie spojrzy, mogłabym worek na siebie włożyć, a on nie zauważy… nie porozmawia, nie zainteresuje się mną, przestał o mnie dbać, patrzeć z zachwytem, chce, by tylko był spokój i porządek w domu… niech no tylko znajdzie się ktoś, kto spojrzy na mnie jak na kobietę, kto będzie zainteresowany tym co mówię…” Tak zaczynają się romanse. A w romansie i mąż i żona mają (tyle, że nie dla siebie) i miłe słowo, i czułość, i czas, i radość z życia… bo czyjś podziw znowu dodaje skrzydeł. Ale podziwu starcza na krótko, zwłaszcza gdy jest się mężem i żoną :)
A wystarczyłoby popatrzeć na siebie oczami małżonka, zamiast patrzeć na czubek własnego nosa.
W tym miejscu przypominają mi się slogany z kolorowych czasopism dla kobiet o pielęgnowaniu małżeństwa. Tylko że małżeństwo to nie ogródek. Nie wystarczy przynieść niespodziewanie kwiaty, zrobić niespodziankę w postaci kolacji ze świecami, skakać wokół żony „nie zimno ci kochanie, może przynieść sweter”. Takie symbole miłości to często puste gesty lub gorzej – świadczą o tym, że małżonek ma romans i z poczucia winy staje się nagle „taki kochany”. W małżeństwie o miłości świadczy coś zupełnie innego – bycie odpowiedzialnym za związek, dzieci, wspólne sprawy, pomoc mężowi czy żonie w codziennych obowiązkach, jeśli już niespodzianka, to taka która odciąży, ucieszy, bo jest zaspokojeniem jego/jej potrzeby, odpowiedzią na oczekiwanie, czasem skryte, a nie napadem rzewnego nastroju bez kontaktu z rzeczywistością, z obecną chwilą… Romantyczne niespodzianki są miłe, ale warto by nie były jedynym wyrazem miłości. Bo miłość to bycie uważnym, myślenie o kochanej osobie tu i teraz, a nie odgrywanie roli rycerza, w celu zaspokojenia własnej potrzeby bycia kimś wyjątkowym i podtrzymania wyobrażeń na swój temat. Książęta na białych rumakach odgadujący nasze marzenia lub zachwycone księżniczki, to bajki z Harlequina, tak naprawdę szkodliwe dla małżeństwa, bo powodują, że wciąż się na coś czeka, zamiast docenić, co się ma i się tym cieszyć.

Bywa, że problemem w małżeństwie jest brak wspólnych zainteresowań, w ogóle życie obok siebie z braku wspólnych płaszczyzn. Mąż i żona mają oddzielne życia i tylko spotykają się w łóżku (to szczęśliwsza wersja tej historii). Każde z nich realizuje swoje plany, mają inny gust, więc trudno im nawet razem wybrać się do kina, lubią inne sporty, albo jedno lubi aktywność fizyczną, drugie woli poleżeć, mają także oddzielne grono przyjaciół, bo co innego cenią w ludziach. Spytacie jak to się stało, że się spotkali i pokochali. Spotkać się mogli przypadkiem, pod wpływem chwili zadurzyli się w sobie i nie zauważyli, że coś poza nimi istnieje, że każde z nich ma jakieś swoje życie, bo byli w fazie idealizacji i świata poza sobą nie widzieli. Gdy przyszła następna faza i zaczęli potrzebować kontaktu z resztą świata, zaczął się problem. Czasem jedno z nich (to słabsze, lub to, któremu bardziej zależy), by mogli być razem, wspólnie spędzać czas, rezygnuje z siebie, przestaje spotykać się ze swoimi znajomymi (bo ukochana osoba ich nie lubi), odstawia w kąt swoje pasje, poświęca się… Nietrudno się domyśleć, że w końcu wychodzi mu to bokiem – albo jest nieszczęśliwy, albo zaczyna się kłócić, stawiać na swoim, a nieprzyzwyczajony do tego partner, nie rozumiejący, co tamtemu odbiło, uznaje to za koniec miłości. Tak jakby warunkiem miłości było, żeby jeden chciał tego samego co drugi. Owszem, zdarzają się takie symbiotyczne związki (gdy spotykają się dwie bardzo podobne osoby), ale nie na tym polega miłość. Z drugiej strony rzeczywiście trudno stworzyć udany związek, gdy partnerów wszystko dzieli. Warto mieć jakąś wspólną pasję, coś, co pozwala spędzać mile czas nie tylko w łóżku (choć z reguły łóżko też „siada”, gdy mają sobie za złe, że nic ich poza tym nie łączy). Wspólne cele, nie tylko te materialne, bytowe, ale także te, których sama realizacja sprawia radość, umilają wspólny czas i określają wspólną przyszłość, a to w małżeństwie bardzo ważne. Jednocześnie ważne jest, by każdy z partnerów miał swoje życie, swoje sprawy i poczucie, że nie zależy tylko od istnienia tego drugiego, ale że potrafi być samodzielny i rozwijać się też na swój rachunek. Obydwoje są wówczas atrakcyjniejsi, ciekawsi dla siebie, w przeciwieństwie do sytuacji, gdy „wiszą” na sobie, gdy jeden nie możne się ruszyć bez tego drugiego i ma go na sumieniu, gdy chce coś zrobić dla siebie. Problem zaczyna się, gdy realizowanie swoich przedsięwzięć jest przeżywane jako robienie przeciwko partnerowi, a co gorsza – przeciwko związkowi. Czasem trudno to odróżnić, trudno wyrokować, co jest wyrazem własnego życia, do którego każdy ma prawo, a co - już czynieniem krzywdy. Czy gdy pasją męża jest jazda na motorze (lub np. wykonuje jakiś niebezpieczny zawód), a żona żyje w ciągłym strachu o jego życie, a co tu dużo ukrywać, jazda na motorze (lub ten zawód) stwarza spore ryzyko przedwczesnej śmierci i opuszczenia żony, a może dzieci, to czy mąż ma prawo realizować swoją pasję nie oglądając się na bliskich, czy powinien się poświęcić dla dobra małżeństwa? Czy pasja i kariera naukowa żony, która wymaga od niej siedzenia całymi dniami w laboratorium, tak, że zaniedbuje rodzinę, jest nieliczeniem się z mężem i dziećmi, czy może oni nie liczyliby się z nią, gdyby jej tego zabronili? A sportowcy poświęcający się osiągnięciu wyników, pretendujący do czołówki a więc będący przez większą część czasu poza domem? A marynarze? (Nie do pominięcia jest tu fakt, dlaczego ktoś się wiąże z osobą, której wciąż nie ma) A może po prostu ludzie pracujący w firmach, korporacjach, uczestniczący w wyścigu szczurów i siedzący cały tydzień w pracy, pracoholicy lub tylko chcący za wszelką cenę zarobić?
Czasem rzeczywiście niektórzy nie powinni zakładać rodzin, bo ich sposób na życie nie da się pogodzić z byciem żoną lub mężem i jest to jakiś wybór, trudny ale powinien mieć miejsce w imię osobistej odpowiedzialności. Czasem małżonek kogoś takiego nie docenia problemu, zanim nie zacznie z nim żyć na dobre i złe, ale on też powinien dokonać wyboru, zamiast bez refleksji ulegać pragnieniu, by być z kimś bez względu na wszystko. Takie bezrefleksyjne „decyzje” czasem dotyczą alkoholików, hazardzistów, partnerów mających skłonność do zdrady… Pomińmy fakt, że ludzie decydujący się na życie z taką osobą mają naiwne przekonanie, że partner w małżeństwie się zmieni, z miłości przestanie to robić, albo że oni go odmienią swoją miłością. A co z posiadaniem swojego życia w postaci skoków w bok („ale przecież zawsze do mnie wraca”) lub równoległego związku z dwiema kobietami (lub mężczyznami), z czego jedna jest żoną, druga kochanką, której mężczyzna np. wynajmuje mieszkanie, utrzymuje ją, ale jednocześnie dba o dzieci i potrzeby materialne żony, a nawet zaspokaja jej skromne potrzeby seksualne? A co z alkoholizmem, jeśli mąż czy żona wpada w alkoholowe ciągi, ale poza tym stara się jak może być układnym małżonkiem? „Przecież to choroba, ten ktoś nie jest temu winien, jeśli się go kocha, powinno się tolerować.” Nie oszukujmy się - zdrada, alkoholizm, wszelki nałóg niszczą małżeństwo, nawet jeśli zostają zachowane pozory i wydaje się, że wciąż istnieje miłość (którą jednak łatwo pomylić ze współuzależnieniem). Ważne jest poczucie krzywdy i poczucie winy, a jedno i drugie jest wówczas podstawowym uczuciem w małżeństwie. I w tym wypadku są to uczucia uzasadnione.
Czasem jednak poczucie krzywdy służy manipulacji, niekoniecznie uświadamianej – to, że ktoś krzywdzi i czyni przeciwko małżeństwu, może być subiektywnym odczuciem jednego z małżonków, podczas gdy drugi po prostu jest odrębną osobą i nie chce rezygnować z siebie. Może jednak ulec sugestii, że źle czyni i czuje się winny lub poddaje się dla świętego spokoju. Nie robi nic złego, ale jego partner nie może znieść, że żyje jakimś oddzielnym życiem, że ma swoje sprawy i nie jest aż tak od niego zależny, jakby chciał, by czuć się bezpiecznie.

Pytacie też, czy wskazane jest współżycie przed ślubem, czy lepiej czekać z tym PO. I znowu odstawmy na bok, co na ten temat mówi kościół. Ci, którzy chcą być w zgodzie z przykazaniami i tak mają szczytne teorie w celu utwierdzenia się w tym przekonaniu i wytrwania w postanowieniu. Nie będę z tym dyskutować, to prywatna sprawa każdego, ale pamiętajcie, że także tego, kto współżyje przed ślubem. Rzadko tak jednak się dzieje, że osoby wstrzymujące się przed współżyciem, mają duże potrzeby seksualne i rozbudzony apetyt. Zresztą po to, by wytrwać, apetyt poskramiają, unikają intymnych chwil, aby ich nie poniosło. Ale tym, którzy w tym momencie odczytują moje słowa jako zachętę do niepohamowanego ulegania swoim impulsom, przypominam, że ani lekceważenie swoich potrzeb ani im folgowanie, nie jest świadectwem dojrzałości psychicznej. Chcę tylko powiedzieć (napisać), że często za sztywnym trzymaniem się jakiś reguł, przykazań, teorii na temat dobroczynnych skutków wstrzemięźliwości, stoi lęk i zahamowania seksualne, które nie wróżą dobrze związkowi na przyszłość. A ci, którzy uważają, że seks nie jest aż taki ważny w małżeństwie, próbują w ten sposób zagłuszyć swój niepokój i/lub usprawiedliwić nieduże potrzeby seksualne. Pół biedy, gdy spotkają się takie dwie osoby, gorzej, gdy jedna z nich kiedyś rozbudzi się seksualnie i uświadomi sobie, że partner nie jest w stanie jej zaspokoić. Co wtedy? Odpowiedź zostawiam wam.
Seks jest bardzo ważny w małżeństwie. Tym różnimy się od innych zwierząt, że seks nie służy tylko prokreacji (rozmnażaniu), lecz przede wszystkim podtrzymywaniu więzi między dwojgiem kochających się ludzi. Małżeńska sypialnia to najważniejsze miejsce w domu. I nie chodzi tylko o seks, ale o całą intymną sferę, o rozmowy tuż przed zaśnięciem, o czułość i bliskość, na które w ciągu dnia rzeczywiście jest coraz mniej czasu, nastroju, musi więc zostać gdzieś azyl, gdzie nikt poza małżonkami, nawet dzieci, nie mają w nocy wstępu.
Małżeństwa, w których partnerzy są dla siebie atrakcyjni seksualnie (co nie jest równoznaczne z atrakcyjnością fizyczną) są dużo trwalsze, bo seksualne przyciąganie i udane współżycie pozwalają w trudnych chwilach odnaleźć bliskość i pomagają przetrwać kryzysy. Z kolei seksualna frustracja (niezaspokojenie) rodzi zastępcze kłótnie (kłócą się tak naprawdę nie o to, co ich boli, kłócą się, by rozładować napięcie) i prędzej czy później prowadzi do zdrady. A zdrada zawsze jest przeciwko związkowi, niszczy go, jest dowodem na to, że w związku dzieje się źle i nigdy nie jest winą tylko tego, kto zdradza. Owszem, czasem jeden z partnerów ma skłonności do zdrady, bo np. wciąż lub tylko w pewnych przełomowych momentach w życiu, potrzebuje nowości, ekscytacji lub potwierdzenia swojej atrakcyjności, co świadczy o jego osobowościowych problemach, pytanie tylko, do czego ten, kto związał się z takim partnerem (tylko niech nie udaje, że o tych skłonnościach nie wiedział), potrzebuje go właśnie takiego? Czasem zdrada otwiera małżonkom oczy na to, co dzieje się w ich związku i może być punktem wyjścia do tego, by go naprawić. Pod warunkiem, że wyciągną z tego wnioski, każde na swój temat i na temat swojego bycia razem, a nie przymkną oko, byle tylko się nie rozstawać. Zdradzony musi także wybaczyć zdradę, co łatwe nie jest. Pomaga w tym świadomość, że się do tego przyczynił.
Szukanie na zewnątrz tego, czego nie można znaleźć w małżeństwie, to zły pomysł na związek. Układ mąż/żona i kochanek/kochanka to klasyczny przykład rozszczepienia (patrz: PSYCHIKA CZYLI ODKRYWANIE ZAGINIONEGO LĄDU) i świadcząca o braku dojrzałości niemożność pogodzenia się z tym, że nie można mieć wszystkiego. Czasem jednak nie można mieć TAK MAŁO i to znak, że może warto poszukać innego partnera, zamiast żyć w rozdwojeniu.
Seksualne niedobranie dla osób, dla których seks jest ważną sferą życia, będzie stanowić problem w małżeństwie. Zresztą każdy zły wybór staje się problemem. Aby go uniknąć, trzeba w ogóle mieć wybór! Trzeba wiedzieć, co się wybiera. I to jest moja odpowiedź na pytanie: czy współżyć przed ślubem czy nie? Jeśli miałeś wybór i źle wybrałeś, możesz mieć potem pretensje tylko do siebie. Zwalanie go na los czy na partnera, to kiepski sposób na życie.

No i dzieci.
Prędzej czy później pojawiają się w małżeństwie. Jeśli nie pojawiają się, bo partnerzy tego nie chcą, być może para jest tak zajęta sobą, że na dzieci nie ma miejsca. Być może oboje potrzebują związku jak niemowlę z mamą, a wiadomo – niemowlęciu wydaje się, że na świecie jest tylko mama i że ono z mamą tworzy wyjątkowy, wszechmocny układ i więcej nikt im świecie do szczęścia nie jest potrzebny. Być może każde z nich zajęte jest tylko sobą i dlatego nie chcą niepotrzebnych komplikacji, wyrzeczeń, odpowiedzialności, jakich wymagałoby potomstwo. Być może to tylko jedno z nich nie chce dziecka, drugie go pragnie, ale jest na tyle odpowiedzialne, by nie stawiać partnera przed faktem dokonanym. Bo posiadanie dziecka to chyba najbardziej odpowiedzialna decyzja i dobrze by było, by podjęta była zgodnie, a najlepiej, by była w ogóle podjęta, nawet jeśli zajście w ciążę stało się „niechcący” (cudzysłów dla tych, którzy nadal nie wiedzą, że każde współżycie seksualne, nawet przy użyciu najskuteczniejszych środków antykoncepcyjnych, stwarza ryzyko zapłodnienia, w pewnym sensie decydują więc w momencie decyzji o współżyciu). Z kolei pomysł, by fakt pojawienia się dziecka miał odrodzić czy naprawić kulejące małżeństwo, jest głupi i nieodpowiedzialny.
Ludzie z różnych powodów nie chcą mieć dzieci. Większość boi się odpowiedzialności, utraty beztroskiego życia, gdy myśli się tylko o sobie i odpowiada tylko za siebie. Niektórzy boją się uwiązania, utraty wolności, niezależności. Boją się, że ktoś miałby od nich tak zależeć, jak z początku malutkie, bezradne dziecko, że mieliby mieć tak wielki wpływ na drugiego człowieka, boją się zrobić krzywdę. Część osób nie chce mieć dzieci, by żyć w złudzeniu, że są wiecznie młodzi, podczas gdy dzieci przypominają o śmierci (w końcu w przyrodzie fakt rozmnażania bierze się z faktu śmiertelności), a rosnące jak na drożdżach potomstwo nieubłaganie pokazuje upływ czasu.
Aby mieć dzieci, trzeba być twórcą. Nie śmiejcie się! Wydaje wam się, że co to za akt tworzenia - odbyć stosunek seksualny? Oczywiście, że nie o stosunek płciowy chodzi, lecz dojrzewanie do posiadania dzieci. Twórcy dzielą się na dwie kategorie – jedni to ci, którzy chodzą z nocniczkiem i pokazują, jaką piękną kupę nawalili :) Kupa jest ich własnością, częścią siebie i nie wolno jej krytykować, bo to rani twórcę. Drudzy, twórcy przez duże „T” tworzą w bólach, rodzą swoje dzieło jak dziecko, a gdy już urodzą, wiedzą, że przestaje być ich własnością, żyje swoim życiem, staje się własnością innych, którzy mogą je skrytykować i odrzucić lub zaakceptować i pokochać – Twórca nie ma już na to wpływu i po przeżyciu rozstania ze swoim dziełem, może tylko stworzyć nowe. Dla niektórych konieczność rozstania się z tym, co stworzyli, w co włożyli tyle serca, pozwolenie, by dzieło żyło swoim niezależnym od nich życiem, by nie było takie, jak oni ani takie w oczach innych, jak by chcieli, jest niemożliwe do przeżycia. A dziecko jest właśnie takim dziełem, które rodząc się, przestaje być własnością rodziców. Niestety, niektórzy nieopatrznie wydają dzieci na świat i traktują je jak własne, piękne odchody :( do chwalenia się nimi.
Gdy małżeństwo dojrzewa do decyzji o dziecku, robi to z potrzeby stworzenia czegoś wspólnie, włączenia do ich pary kogoś trzeciego, kto zmieni jakość związku. Z tego powodu niektórzy nie są do tego zdolni. Bo wraz z pojawieniem się dziecka następuje zmiana ról. Małżonkowie przestają się kręcić wokół siebie, przez pierwszy rok życia dziecka matka kręci się wokół niego, a nie jak dotąd, wokół ukochanego mężczyzny. Dla mężczyzny, gdy schodzi na drugi plan, to trudne chwile,. Jeśli jest niedojrzały, nie wytrzymuje tego, oddala się od żony, która, choć zajęta dzieckiem, bardziej niż zwykle potrzebuje jego wsparcia. Czasem mąż nawiązuje romans, często już podczas ciąży kobiety, tak jakby czuł się zdradzony, jakby nie mógł znieść, że ona ma z kimś, a nie z nim, taki ścisły związek.
Niestety niektóre kobiety, choć dawno jest na to pora, nie mogą wyjść z tego ścisłego związku z dzieckiem, bo zaspokaja to ich różne potrzeby (np. bycia dla kogoś najważniejszą) i rzeczywiście zaniedbują męża. Oboje rodzice mogą mieć problem z postawieniem dziecku granicy, co dzieje się ze szkodą dla ich związku. Czują się w obowiązku nieustannie zajmować się dzieckiem, być na każde jego żądanie, nie odmawiać mu (często robią tak z poczucia winy, bo rzeczywiście się nim nie zajmują, gdy jest na to pora), nie mają przez to czasu dla siebie, a śpiące między nimi w małżeńskim łóżku dziecię skutecznie eliminuje seks i w ogóle intymne chwile z ich życia. Czasem zresztą jest to pretekst dla jednego z małżonków, by seksu nie uprawiać. Nie stawianie granic dziecku, pozwalanie mu na wszystko, a przede wszystkim na to, by odbierało rodzicom intymne chwile, ZAWSZE dzieje się z emocjonalną szkodą dla niego i jego prawidłowego rozwoju.
Posiadanie dziecka to radość ale i wyrzeczenia. Radość z dzielenia się sobą i towarzyszenia komuś w rozwoju. Jeśli tej radości nie ma, jeśli ktoś nie widzi w tym nic pięknego i dającego szczęście, wyrzeczenia będą nie do zniesienia. Każda dojrzała para pragnie w pewnym momencie mieć dziecko. Para a nie tylko kobieta gnana instynktem macierzyńskim czy też tylko lękiem przed tym, że jej czas minie. Jeśli małżeństwo nie może mieć własnego biologicznego dziecka, naturalnym jest, że najpierw stara się za wszelką cenę je mieć (patrz: BEZPŁODNOŚĆ I NIEPŁODNOŚĆ), potem stara się o adopcję. Bo bycie parą nie wystarcza. Przychodzi czas, gdy tym, co się zdobyło w małżeństwie, nie tylko w sensie materialnym, ale przede wszystkim uczuciami, doświadczeniem, chce się obdarować kogoś, kto poniesie to dalej w świat, tak jak nasze geny. Niektóre małżeństwa zamiast w dzieci, inwestują w jakieś twórcze przedsięwzięcia, w pomoc potrzebującym, itp. Więc nie chodzi koniecznie o dzieci, lecz o fakt, że para przestaje być dwojgiem ludzi, którzy kręcą się wokół siebie, lecz zwraca się ku innym i dzieli się z nimi tym, co mają.
Trudnym momentem dla małżeństwa jest, gdy dzieci dorastają i idą w świat. Trzeba od nowa uczyć się być ze sobą, wychodzi na jaw, ile rzeczywiście łączy męża i żonę, czy tylko dzieci były spoiwem ich związku. Wiele małżeństw przechodzi wtedy kryzys, zwłaszcza kobiety, które poświęciły się rodzinie. W udanym małżeństwie odejście dzieci staje się momentem odkrycia, że teraz mogą cieszyć się swobodą z korzyścią dla związku, a swój rodzicielski potencjał wykorzystać np. działając na rzecz lokalnych społeczności, odnajdując inne pary takie jak oni i tworzyć szerszą rodzinę w swojej dzielnicy, miasteczku, wsi, robiąc coś pożytecznego dla ogółu. Nierealna idylla? Rzeczywiście, by tworzyć taki związek, trzeba wyjść poza czubek swojego nosa. Niektórym się udaje!

Na ogół nie myślicie jeszcze o małżeństwie. Jeśli już, traktujecie małżeństwo jako sposób, by wyrwać się z domu rodzinnego. Część z was, nawet mając już męża i żonę, nigdy (emocjonalnie) z rodzinnego domu nie wyjdzie, wciąż pierwotna rodzina będzie dla was najważniejsza, bo nie będziecie czuć się gotowi stanąć na własne nogi, być samemu rodzicem a nie wiecznym dzieckiem. Zdanie mamy i taty będzie wciąż najważniejsze, ku utrapieniu małżonka. Tymczasem po zawarciu małżeństwa, TO jest WASZA RODZINA.

Oczywiście nie wyczerpałam tematu. Zresztą i tak nie da się wszystkiego przewidzieć i skontrolować zawczasu, „swoje trzeba przejść”. Tym z was, którzy właśnie są ciężko zakochani, jasna przyszłość wydaje się oczywista. Większości jednak, zwłaszcza tym, którzy mają pod ręką przykład nieudanego lub pozostawiającego wiele do życzenia małżeństwa swoich rodziców, małżeńskie szczęście może wydać się nierealnym.
Wielu z was wątpi, czy można związać się z kimś na całe życie. „Jak można to przewidzieć, czy można, biorąc ślub, mieć absolutną pewność, że to właśnie ta, właściwa osoba?” Nie można. Ale można próbować budować dobre małżeństwo każdego dnia jego trwania. Jednak związek małżeński, to nie więzienie, czasem lepiej się rozstać niż zatruwać sobie życie, nawet jeśli są dzieci. One też wolą spokój niż ciągłe awantury lub wrogą ciszę. Zanim jednak padnie decyzja o rozwodzie, trzeba mieć pewność, że to nie ucieczka w złudzenia o lepszym życiu. Bo prawda na własny temat i tak dopadnie was w kolejnym związku. Chwile zwątpienia, zmęczenia, są normalne w każdej rodzinie. Kryzysy są wręcz nieodzowne, w imię zasady: „musi pozgrzytać, zanim się dotrze” :)
Nie łudźcie się, że od dnia ślubu będzie jak w bajce „i żyli długo i szczęśliwie”, bo koniec bajki, to dopiero początek.