„NASTOLATEK.PL czyli przewodnik po życiu nie tylko dla nastolatków, ich rodziców i pedagogów” – artykuł WIELKA MIŁOŚĆ
Niby mój dział nazywa się „Miłość i seks” a o miłości w nim niewiele. Nadszedł czas nadrobić zaległości.
Mowa będzie o dojrzałej miłości między kobietą a mężczyzną lub osobami tej samej płci, którzy są partnerami seksualnymi. Powiecie zaraz „ale miało być o miłości, a nie znów o seksie”. Będzie o miłości, ale miłości jest wiele (miłość macierzyńska, rodzicielska, braterska, miłość do Boga, do rodziców, ojczyzny, do psa - tak, tak, psa też można kochać i bez zboczonych skojarzeń proszę, o zboczeniach innym razem) i musimy ustalić, o którą chodzi. No więc chodzi o taką, w której przywiązanie psychiczne i duchowe idzie w parze z więzią seksualną.
Zanim w miłości pierwiastek erotyczny połączy się z duchowym, przechodzimy, niczym przez choroby wieku dziecięcego, przez różne sposoby zakochiwania się.
Najpierw zakochujemy się w rodzicu płci przeciwnej (dotyczy to wszystkich, poza niektórymi homoseksualistami). Mama i tata są pierwszym kandydatem na małżonka („mamo, jak dorosnę, ożenię się z Tobą” - to wyznanie nie jednego 3-4 latka) a także obiektem erotycznych fantazji, choć rzadko kto z nas chce o tym pamiętać. Ta pierwsza miłość determinuje nasze przyszłe związki, a sposób, w jaki rozwiązaliśmy konflikt edypalny (o którym więcej w artykule DUŻA RÓŻNICA WIEKU MIĘDZY PARTNERAMI) zaważa na całym naszym intymnym, i nie tylko, życiu.
Po okresie utajenia, gdy zaczynamy dojrzewanie seksualne, miłosne potrzeby wracają, ale kierujemy je już w inną stronę. Z racji młodego wieku, z lęku przed płcią przeciwną i fizycznym kontaktem, z początku nasze uczucia umieszczamy w bezpiecznym miejscu. Najpierw zakochujemy się w nauczycielach, aktorach, piosenkarzach. Potem w nieosiągalnych kolegach i koleżankach, na ogół dużo starszych, zbyt atrakcyjnych, by spojrzeli w naszą stronę - jakiegoś nic nieznaczącego małolata. To wzdychanie po nocach do nieosiągalnego obiektu pozwala robić przymiarkę do miłości, przeżywać rozterki serca bez ryzyka - ot, takie próby „na sucho” jak to jest być zakochanym, bez zagrożenia realnym odrzuceniem czy też fizycznym kontaktem, na który jesteśmy jeszcze nie gotowi. Gdyby się przyjrzeć lepiej temu zjawisku, łatwo zauważyć, że zakochane osoby w rzeczywistości zakochane są w… stanie zakochania. Nie ma to nic wspólnego z miłością do realnej osoby. Ta młodzieńcza miłość jest niezbędna do prawidłowego rozwoju - tworzy grunt pod dojrzałe uczucie.
Dojrzalszą formą miłości jest miłość platoniczna. O tyle dojrzalszą, że dotyczy już kogoś osiągalnego, tyle że nie zawiera pierwiastków zmysłowych. Na ogół towarzyszy temu cała dorobiona młodzieńcza teoria o wyższości takiego uczucia nad tym, któremu towarzyszy pożądanie. Taka miłość zazwyczaj uzewnętrznia się w postaci myśli i listów, bez kontaktu twarzą w twarz, bo taki już zbyt by niepokoił i z pewnością, przynajmniej u jednego z partnerów, pojawiłoby się „brukające miłość” podniecenie. Jak łatwo się domyśleć, także wynika z lęku przed realną bliskością, w której mogłoby dojść do kontaktu cielesnego, z którym niewiadomo jeszcze co robić.
No i w końcu przychodzi czas na miłość, w której pojawia się realna osoba do kochania, przytulania, rozmawiania… Przejawem gotowości do takiego kontaktu jest to, że zaczynają pojawiać się kandydaci, którzy odwzajemniają uczucia. Zaryzykowałabym nawet stwierdzenie, że to nie brak atrakcyjności, nieśmiałość, brak wiary w siebie i takie tam, którym przypisujecie brak powodzenia, są przyczyną braku chłopaka czy dziewczyny, lecz odwrotnie - lęk przed zbliżeniem objawia się w postaci takich przekonań i skutecznie odsuwa potencjalnych kandydatów. Czyli - jeśli jest gotowość (rzeczywista a nie tylko deklarowana), jest i możliwość spotkania kogoś do kochania.
Oczywiście nie od razu takie spotkanie dwojga chętnych oznacza miłość. Jeśli są już zakochani, zanim zaczną ze sobą być, to zazwyczaj też nie w realnej osobie, tylko w wyobrażeniach, w obrazach, jakie zdążyli na swój temat stworzyć w głowie. Często konfrontacja z żywą osobą jest trudna i z bycia razem, czyli na tym etapie życia z „chodzenia ze sobą”, nic nie wychodzi. Jeśli wyjdzie, to też, w zależności od wieku w jakim są, od systemu przekonań moralnych, religijnych, zasad jakim są wierni, sprawy mają się różnie. Często zasady służą obronie przed natłokiem popędów, impulsów seksualnych, jakimi zalewane są młode osoby, które znajdą się w bezpośredniej bliskości z płcią przeciwną (lub tą samą, jeśli są homoseksualni). W miarę, gdy fizyczny kontakt i seks przestają przerażać, zasady ulegają zmianie. Dobrze jest mieć zasady - zanim młody człowiek wypracuje swój dojrzały system wartości, zanim sam rozezna się w sobie i w świecie, co jest dobre, a co nie, potrzebuje jakiegoś oparcia w zewnętrznym kodeksie postępowania. Pozbawiony jakichkolwiek zasad czuje się zagubiony i dużo bardziej przerażony, albo pędzi na oślep, co wiadomo - przeważnie kończy się dla niego źle. Jednak zbyt restrykcyjne zasady są źródłem wewnętrznych konfliktów, wyrzutów sumienia, poczuć winy, a młody człowiek złapany w sieć naturalnych impulsów i srogich nakazów i zakazów, wije się w oczekiwaniu strasznej kary, jeśli impulsom ulegnie, lub popada w zaburzenia psychiczne a nawet w chorobę, by impulsy odgonić. Stąd na przykład nerwice natręctw (mycie rąk po kilkadziesiąt razy pod rząd, odczynianie pewnych rytuałów zajmujące wiele godzin z życia, dzięki czemu nie ma już miejsca na niebezpieczne pragnienia), psychozy, w których w zastępczy sposób realizuje się to, co „na jawie” jest niedozwolone, lub odwrotnie - lęk przed karą przybiera konkretne kształty - urojonego prześladowcy. Dobrze, gdy zasady są elastyczne i ewoluują wraz z „właścicielem”, co nie oznacza dopasowywania morale do chuci, lecz rzeczywiste doroślenie. Człowiek dorosły uwewnętrznia (przyjmuje jako własne, a nie narzucone) te z zasad, które jego doświadczenie zweryfikowało jako słuszne, poza tym kieruje się swoim, szeroko rozumianym dobrem - czyli nie egoistycznymi, krótkowzrocznymi zachciankami ale tym, co czyni go szczęśliwym w dłuższej perspektywie, jest wyrazem liczenia się ze sobą samym, bliskimi i światem, w którym żyje. No ale miało być o miłości :), choć jak widać początki są trudne.
Załóżmy że tych dwoje uporało się z pierwszymi przeszkodami i zapałało do siebie miłością. Naturalnym zjawiskiem jest, że w końcu odkrywają uroki seksu. Ten etap miłości, zwany miłością erotyczną, charakteryzuje się istnym amokiem seksualnym. Nie musi od razu oznaczać rozpoczęcia pełnego współżycia (stosunków koitalnych). I nawet lepiej, gdy zaczyna się stopniowo (patrz: W JAKIM WIEKU MOŻNA ROZPOCZĄĆ WSPÓŁŻYCIE SEKSUALNE), gdy daje się sobie czas na wzajemne poznawanie. W tej fazie miłości tych dwoje najchętniej nie wychodziłoby z łóżka. Oczywiście zależy to od temperamentów seksualnych obydwojga, ale taki amok ma sens - to czas potrzebny do rozwoju, do stworzenia więzi seksualnej i nabycia doświadczenia. Niestety niektórzy zatrzymują się w rozwoju na tym etapie i gdy przychodzi naturalne, lekkie znużenie seksem, gdy przestaje być nowością i taką ekscytacją, jak z początku, szukają tego u innej partnerki/partnera w nadziei, że odczucia te wrócą z kimś nowym. Gdy nowy partner „nie działa”, szukają silniejszych wrażeń np. w różnych praktykach seksualnych lub w przypadkowym, niebezpiecznym seksie.
Dopiero ostygnięcie w „seksualnym rozbuchaniu” na tyle, by zrobiło się miejsce dla pozostałych wartości, jakie niesie ze sobą związek, scalenie pierwiastka zmysłowego z przyjaźnią, przywiązaniem, wzajemnym wspieraniem się, itd. daje początek miłości dojrzałej.
Tak wygląda rozwój miłości, gdy za punkt odniesienia weźmiemy fakt istnienia intymnego kontaktu i współżycia. Ale na miłość można spojrzeć też od innej strony - od strony bliskości, która przechodzi pewne etapy, tak jak w całym życiu człowieka. Można powiedzieć, że dorosła miłość jest doświadczeniem odtwarzania bliskości między dzieckiem a matką, czy w ogóle rodzicami. I jeśli rozwój dziecka przebiegł pomyślnie, pomyślnie rozwijać się będzie jego dorosły związek. Jeśli utknęło w jakiejś fazie, w tej samej fazie utknie jego związek, a nie zaspokojone dziecięce potrzeby pojawią się wobec partnera, który nie zawsze będzie mógł je spełnić, choćby dlatego, że nie jest rodzicem.
Ci, którzy nie zaznali podstawowej miłości jako niemowlęta, byli odrzuceni tuż po urodzeniu przez matkę i nie dostali w zamian miłości innych osób, nie są zdolni do tworzenia bliskich związków. Większość z nas jednak te podstawy ma, stąd pierwsza faza miłości - symbioza, na początku przebiega bez przeszkód. Dwoje ludzi czuje się jednością, rozumieją się bez słów (jak matka z niemowlęciem), skupiają się na tym co wspólne, co ich łączy, przymykają oczy na wszelkie różnice, wady, często nawet tak samo się ubierają. Wciąż chcą być razem, są sobą nienasyceni, niczym niemowlę przy piersi karmią się bliską obecnością ukochanej osoby. By być w symbiozie i cieszyć się nią, muszą wyidealizować partnera, a więc widzieć go przez różowe okulary, a nie rzeczywistą osobę.
Ci, którzy w niemowlęctwie zaznali w symbiozie z mamą pewnych braków, nie dość byli przytulani, nie dość ważni, jedyni i upragnieni, w fazie tej z partnerem są bardziej nienasyceni. Chcieliby ją przedłużać w nieskończoność, chcieliby na zawsze pozostać pępkiem świata dla partnera. Niepokoją ich oznaki jego odrębności, własnego, oddzielnego życia, powoli wyłaniające się różnice, inne potrzeby - słowem fakt, że partner okazuje się samodzielną, odrębnie żyjącą, myślącą inaczej jednostką. Odmienne zdanie, ścieranie się poglądów, kłótnie, czyli normalne przejawy bycia razem, takie osoby przeżywają jako koniec miłości, koniec świata. Osłabienie potrzeb seksualnych, chęć pobycia samemu, pójścia z kolegami na mecz czy spędzenia czasu z koleżankami lub ze starym towarzystwem, uważają za wyraz braku miłości, powolnego odsuwania się a nawet dowód na zdradę.
Tymczasem to naturalna kolej rzeczy: minął pewien etap miłości, ten pierwszy, gdy jest się tak blisko, że aż jednością i ma się te same potrzeby, a przyszedł kolejny, gdy objawiają się różnice często także w potrzebie bliskości i w pragnieniach seksualnych. Jeśli zdarzy się tak (a tak zdarza się często), że jedna strona jest nienasyconym niemowlęciem, a drugą ta bliskość zaczyna męczyć, faktycznie może zacząć się odsuwać, na różne sposoby egzekwować prawo do swobody, samotności, wolności. A bliskość tym bardziej męczy, im bardziej jest przymusem, pełnym wyrzutów (niekoniecznie wypowiedzianych) oczekiwaniem. Gdy ktoś czuje, że partnerowi wciąż mało, gdy czuje się zobowiązany do dawania tego, na co sam aż takiej ochoty już nie ma, poganiany, zmuszany (w swoim odczuciu), coraz bardziej ma ochotę wycofać się, odsunąć i odpocząć od ukochanej osoby, jest zirytowany, zły, bo czuje się wciąż nagabywany, jeśli nie fizycznie, to „przez te oczy, które mówią cały czas o głodzie kontaktu i byciu nie dopieszczonym”. Pod tą presją trudno mieć ochotę, bo pod presją przestaje się czuć, czego samemu się chce, głuchnie się na swoje pragnienia. Wiecie na pewno jak to jest - nawet jak się samemu czegoś chce, to gdy to jest nakaz, przymus, odechciewa się. Taki to w skrócie mechanizm.
Oprócz tego najzwyczajniejszego powodu, przeważnie dochodzi też głębszy, ale także typowy. Ludzie dobierają się w pary, zahaczając się o swoje problemy - jakby znajdowali sobie właśnie kogoś, kto ich problemy „rozjątrzy” i zawsze się w tym znakomicie uzupełniają, dobierają jak w korcu maku, by jeden drugiemu to czynić. Na pierwszy rzut oka para, w której np. on ma silną potrzebę bliskiego kontaktu, a ona tego unika, w rzeczywistości jest parą ludzi, którzy obydwoje mają problem z bliskością, zależnością (choć nie są tego świadomi). Co do niej pewnie byście się zgodzili - ona się ogania, ale czemu on, przecież pragnie być blisko? Tylko dlaczego w takim razie wybrał do tego taką osobę? Bo dzięki temu bliskość mu nie zagraża!
Bliskość u wielu ludzi budzi lęk. Przeżywają to tak, jakby byli dzieckiem, które chce już chodzić, ale jest powstrzymywane przez matkę i na siłę zmuszane do siedzenia przy piersi. Okres wiszenia u piersi mija, pojawia się potrzeba bycia kimś oddzielnym, także w miłości, co nie oznacza unikania bliskości w ogóle. Ci, którzy bliskości się boją, mają swoje sposoby, by jej unikać: wsiąkają w komputer, przestają mieć czas, bo zajęci są ważnymi sprawami, albo przybliżają się na własnych warunkach, tylko wtedy, gdy sami chcą, a potem znowu znikają we własnym, niedostępnym dla partnera świecie. Przyczyny lęku przed bliskością mogą być różne, ale zawsze wynikają z relacji z rodzicami w dzieciństwie i to wczesnym. To często dzieci zachłannych, nadopiekuńczych, kontrolujących matek, dzieci rodziców, którzy nie mogli znieść wyłaniającej się a kłócącej z ich oczekiwaniami osobowości dziecka, którzy tępili jego samodzielność, odrębność - wszystko, co nie było na podobieństwo rodziców, było złe. Jako podrośnięte dzieci boją się, że ukochana osoba dybie na ich kruche JA jak rodzice, chce ubezwłasnowolnić i zmusić do poddania. To także osoby nie przyzwyczajone do bliskości, bo nie zaznały jej, mają więc atawistyczny lęk, że oznacza pochłonięcie, powrót do łona i uwięzienie w nim na amen. Charakterystyczny jest brak zaufania do bliskości, nieuświadomiony lęk przed czymś, co w bliskości na nich czyha - jakaś krzywda, jakieś utracenie siebie.
Każdy z nas ma w sobie te dwa aspekty - jeden, który dąży do bliskiego kontaktu, zjednoczenia, i drugi - do bycia sobą, autonomiczną, niezależną jednostką. Im w większym konflikcie są w nas te dwie części, tym większa szansa, że stworzymy związek, w którym przyjmiemy jedną z ról, a drugą obdzielimy partnera (a wcześniej wybierzemy takiego, któremu ta rola będzie pasować).
Osoby tworzące parę zawsze obdzielają partnera tym aspektem siebie, który im wygodniej wypchnąć ze swojej świadomości. To tak, jakby para reprezentowała jedną osobę, tylko że dwa jej aspekty, które w jednym człowieku kłóciłyby się ze sobą, zostają rozparcelowane na dwóch. Dzięki temu konflikt wewnętrzny, wypchnięty jest na zewnątrz i rozgrywa się w związku. Stąd kłótnie, które bez bycia razem byłyby nieznośnym wewnętrznym problemem (wciąż ścierałyby się dwie przeciwstawne tendencje w jednej osobie). Konflikt - potrzeba bycia bardzo blisko, w nierozerwalnym związku, kontra lęk przed bliskością, pochłonięciem przez drugą osobę, utratą wolności, koniecznością zrezygnowania z siebie by zadowolić ukochanego/ą - przestaje być problemem indywidualnym, lecz staje problemem pary. W końcu co dwóch, to nie jedno :), w tym nadzieja, że zostanie rozstrzygnięty. Niestety, tak się go nie da rozwiązać, że wygra jedna ze stron a druga pogodzi z porażką. Obie strony konfliktu, obie te potrzeby są równie ważne, mają równą wartość. Jedynym sposobem na rozwiązanie jest uznanie w sobie obydwu tendencji: ten, któremu wciąż bliskości za mało, musi sobie uświadomić, że także się jej boi i to z tych samych powodów co ten, który przed bliskością ucieka, a ten, co ucieka, że boi się zależności, aż tak, iż woli „wrobić w nią” partnera i samemu tego nie przeżywać.
Warto pamiętać, że w związku nie ma jednego winnego. Cokolwiek się dzieje, odpowiedzialne są obie strony. Np. taka sytuacja: często, im bliżej decyzji formalnego połączenia (ślubu, zamieszkania razem..), tym lęki się nasilają. Jedno z pary zaczyna wycofywać się z planów, drugie zapewnia sobie odsunięcie tej decyzji w bardziej pokrętny sposób: nieświadomie popycha partnera do ucieczki (np. ponaglając go, lub jeszcze bardziej przymuszając do bliskości). Dzięki temu czuje się odpychany, a nie, że sam chce się wycofać, przez co miałby wyrzuty sumienia. Woli być męczennikiem, niż tym, który zadaje ból.
Są też pary, które tkwią w symbiozie, czyli nie przyjmują do wiadomości, że każde z nich jest odrębną, dorosłą osobą, tworzą jedność długi, długi czas. Unikają kłótni, nieporozumień, nie poruszają trudnych tematów, a jeśli nawet, to w końcu dochodzą do wniosku, że mają takie same cele, pragnienia i w zasadzie to samo zdanie. Z zewnątrz taka para budzi zazdrość - taki udany, zgodny związek. Jest tylko jedno „ale” - siada seks. Bo seks udany może być tylko między kobietą a mężczyzną, czyli dwiema różniącymi się znacznie istotami, dzięki czemu skrzy. W związku symbiotycznym są dwie jednakowe, jednomyślne osoby. „Niemowlęta u piersi” są wprawdzie zaspokojone, ale dorosłe potrzeby tych osób nie są uwzględniane. Jedno z „niemowląt” może dorosnąć i jeśli to drugie szybko nie zrobi tego samego, będą musieli się rozstać.
Związki dojrzewają jak ludzie. Pierwsza miłość nigdy nie jest miłością ostateczną. I nie o to chodzi, że ci, którzy są dla siebie pierwszymi partnerami, nie mogą być nimi do końca życia. Mogą, zdarza się, ale ich miłość przechodzi takie same przeobrażenia jak u tych, którzy dojrzewają w kolejnych związkach. Bo miłość przede wszystkim dojrzewa w kryzysach, w trudnych chwilach, to one są testem jej trwałości i umiejętności bycia razem. Związek to bycie razem bez tracenia indywidualności, to zdolność do rozwoju, twórczego myślenia, rozumienia się, komunikowania, wyciągania wniosków na przyszłość, wspierania, wzajemnej akceptacji i przebaczania. Niestety nie wszyscy się rozwijają. Niektórzy uciekają z jednego związku w drugi, a w nim od nowa robią to samo, ich kolejna miłość umiera na tę samą chorobę. Nie uczą się na błędach i nie widzą swojego udziału w tym, że się nie udaje. Nie biorą odpowiedzialności za przebieg związku i całą winę zwalają na partnera: „to znowu partner nie był taki, znowu miałam pecha, może tym razem znajdę kogoś lepszego” - i tak w kółko. Czasem to błędne koło rozgrywa się w jednym związku, stąd rozstania i powroty, ale wciąż te same problemy. Tak jakby para utknęła w jakimś punkcie i wciąż wraca do tego miejsca, które domaga się rozwiązania. I rzeczywiście - to miejsce, gdzie każde z nich utknęło w swoim osobistym rozwoju.
Dobry związek to taki, w którym udaje się ruszyć z tego punktu dalej, choć czasem para musi udać się na terapię.
Podsumowując, dojrzała miłość jest wtedy, gdy:
Ale mam coś na pocieszenie: nie ma idealnej miłości i właśnie tym, którzy się z tym pogodzą, udaje się stworzyć najlepszy związek.