„NASTOLATEK.PL czyli przewodnik po życiu nie tylko dla nastolatków, ich rodziców i pedagogów” – artykuł WYCHOWANIE SEKSUALNE W POLSKICH SZKOŁACH
Swoją karierę „uświadamiacza” rozpoczęłam tuż po skończeniu studiów, gdy wylądowałam w podwarszawskiej szkole podstawowej jako nauczyciel biologii. Od tamtej pory wraz z przedmiotem, którego nauczałam, dzieliłam los przemian politycznych w Polsce. Polityka niezbyt mnie zajmuje, ale do tej pory tego doświadczam, że lekcje uświadamiające są w ścisłej korelacji z aktualną sytuacją w kraju. Dlatego obecnie praktycznie nie istnieją, jeśli tak, to z prywatnej inicjatywy zapaleńców, którzy nie stali się jeszcze ślepi na potrzeby swoich uczniów.
Przed rokiem 1989, kiedy kończyłam kurs przygotowujący mnie do prowadzenia takich zajęć, przedmiot nazywał się „przygotowanie do życia w rodzinie socjalistycznej”. Nazwa ta przetrwała z czasów, gdy sama jako uczennica liceum byłam uświadamiana z urzędu, bo takie było wtedy zarządzenie kuratorium oświaty i wychowania, miałam oddzielną specjalną lekcję, chyba w drugiej klasie raz w tygodniu, prowadzoną przez starszą panią, która głównie czytała nam różne artykuły z gazet, ale bynajmniej nie na tematy seksualne. Gdy ja zaczynałam wykładać ten przedmiot, nazywał się dalej tak samo. Wówczas obowiązkiem każdego wychowawcy było co drugą godzinę wychowawczą poświęcić tematowi przygotowania do życia. Każdy, kto chodzi i chodził do szkoły w Polsce, wie na czym upływają godziny wychowawcze. Kolejka uczniów pokazujących przeważnie lewe zwolnienia z lekcji i odhaczanie ich w dzienniku zajmuje połowę czasu, reszta upływa na informacjach o zebraniach wpisywanych do dzienniczka i delikatnie mówiąc na ochrzanianiu za to, co donieśli na uczniów inni nauczyciele. Rzadko który wychowawca w przygotowywaniu do życia posunął się tak daleko, by mówić o sprawach intymnych. Z prostej przyczyny: „przecież ja przez kolejne lata będę wychowawcą tej klasy, jakbym później mógł patrzeć im w oczy?” Lekcje więc odbywały się tylko na papierze – fikcyjne tematy wpisywano co dwa tygodnie do dziennika. Wychowawcy z ulgą przyjmowali pomoc z zewnątrz.
Wraz z nadejściem kapitalizmu, w zależności od składu rządu, były przygotowywane różne ustawy regulujące obowiązek uświadamiania w szkołach, raz likwidujące przedmiot zupełnie jako niepotrzebny a nawet szkodliwy, raz czyniąc z niego sztandarowy argument wyborczy, ale kadencje rządów są zbyt krótkie, by coś zostało uchwalone i wcielone w życie, a i tak kolejny rząd dla samej zasady obaliłby ustalenia poprzedniego. Tak więc przygotowanie do życia w rodzinie socjalistycznej wraz ze skróceniem nazwy o socjalizm, uległo skróceniu w ogóle. Teraz nie ma nawet nazwy i zeszło do podziemia, z którego wyciągane jest na wyraźne żądanie uczniów lub ich wychowawców, pod warunkiem, że w komitecie rodzicielskim znajdą się na ten cel pieniądze. Klasowa składka, która kiedyś była częstym sposobem na ominięcie przeszkody w postaci szkolnych funduszy, stała się w obecnych czasach kontrowersyjna, no bo „jeszcze płacić z własnej kieszeni za takie świństwa?” Poza tym obecnie udział ucznia w takiej lekcji wymaga zgody rodziców. A nie wszyscy życzą sobie, by ich dzieci były uświadamiane przez specjalistę zaproszonego do szkoły. Być może ich własne doświadczenie z czasów szkolnych i rodziny socjalistycznej, gdy seksuolog z urzędu bez wrażliwości na rzeczywiste potrzeby uczniów walił od razu z grubej rury o pozycjach i punktach erogennych, budzi w nich obawy o swoje dzieci, a może ulegają powszechnemu mitowi, że uświadamianie nakłania do rozpusty. Niewiele szkół skorzystało z mojego pomysłu, by na spotkanie zaprosić też rodziców. Oczywiście na spotkanie zupełnie odrębne, tylko dla nich, na którym mogliby sobie mnie obejrzeć, zadać pytania i zadecydować, czy chcą powierzyć swoje pociechy w moje ręce. Tu specjalne ukłony dla dwóch podstawówek na warszawskim Tarchominie, które takie spotkania swego czasu dla rodziców zorganizowały, rodzice byli zadowoleni, bo pozbyli się obaw co do mnie, a przy okazji mogli dostać parę wskazówek, jak sami mogliby porozmawiać ze swoimi dziećmi na takie tematy. Niestety był to ewenement i zdarzało się w innych szkołach, że rodzice reagowali uprzedzeniem na moje lekcje, chociaż nie mogli wiedzieć, co się na nich dzieje ani jak odpowiadam na pytania ich dzieci.
Obecnie w większości szkół panuje zasada, jak w szpitalach względem aborcji – lepiej się nie wychylać i nie podejmować samodzielnych decyzji, bo może to się źle skończyć. Panuje jakaś ogólna niemoc, jakiś nie do końca zrozumiały lęk przed nie narażeniem się bogobojnym rodzicom, księżom z parafii, rządowi? – Bóg jeden raczy wiedzieć, przed czym dokładnie.
Tak więc brak odgórnego przykazu, powszechne kłopoty finansowe szkół i lęk przed mniej lub bardziej urojoną pruderyjnością rodziców wyeliminował praktycznie lekcje uświadamiające ze szkół. Jeszcze czasem nauczyciele biologii podejmują się takiej roli, ale ich odwaga rzadko przekracza granice przedmiotu ich nauczania. Owszem zdarzają się wśród nauczycieli nieliczni, którzy się nie wstydzą i mówią o sprawach intymnych. Ale tych było i jest jak na lekarstwo i moim zdaniem całe szczęście, że reszta nie podejmuje się tego zadania, skoro się nie czuje na siłach. Nie ma nic gorszego, niż zaczerwieniony nauczyciel dukający o seksie. Jeszcze gorzej, gdy seksu nie lubi, bo jakby się nie starał, nieświadomie przekaże swoje nastawienie do tej przecież jednej z najpiękniejszych, mających budzić radość i rozkosz a nie niechęć sfer życia. Ten, który przekazuje wiedzę intymną, musi być koherentny, co znaczy, że musi być w zgodzie z samym sobą. Nieświadome sygnały przekazywane ciałem, głosem, w przejęzyczeniach muszą być zgodne z treścią wypowiedzi. Inaczej nic z tego, albo dużo złego z wielką szkodą. To naprawdę trzeba umieć robić. Na szczęście większość nauczycieli unika tych tematów jak ognia lub w najlepszym razie są ostrożni. Nic więc dziwnego, że gdy trafiam do szkoły ze swoim kagankiem, budzę powszechne zaciekawienie, wręcz podniecenie, jak każde kuriozum.
Uświadamiam młodzież od klasy piątej podstawowej (do klas młodszych nie jestem zapraszana ale myślę, że to się pokrywa z rzeczywistym zapotrzebowaniem) do ostatniej klasy technikum. Kiedyś najczęściej zapraszano mnie do klasy siódmej, obecnie tylko do gimnazjum. W tym wieku młodzież sprawia najwięcej trudności, które tłumaczy się apogeum dojrzewania, stąd pewnie próba ratowania się seksuologiem (jak zawsze nazywano mnie w szkołach). Najrzadziej do klasy pierwszej liceum, uważając zapewne, że w tym czasie młodzież ma się przystosować do nowej szkoły i seks im nie w głowie. Kilkakrotnie miałam przyjemność prowadzić wykłady w domach kultury, gdzie spędzano uczniów w mniej więcej tym samym wieku z kilku szkół danej miejscowości. Na tych spotkaniach czułam się jak gwiazda lub lider jakiejś popularnej partii, tak duży entuzjazm mnie tam spotykał. Cóż, były to czasy głodu wiedzy na tematy intymne. Większość moich kontaktów z młodymi ludźmi są to jednak kontakty w szkole. Niestety przeważnie pojedyncze spotkania na dwóch lekcjach pod rząd, bo taką mam zasadę - jedno spotkanie nie może być krótsze niż półtorej godziny, musi odbywać się w jednej klasie i musi być koedukacyjne. Od zasady dla jednej klasy odstąpiłam kilka razy, wybierając mniejsze zło. Małe, biedne szkoły, gdzie w klasach było kilkanaście osób, prosiły o łączenie klas, czasem nawet z różnych poziomów. Wolałam, żeby spotkanie w ogóle się odbyło, chociaż to bardzo przeszkadza, gdy uczniowie na takiej lekcji nie znają się dobrze i nie są jakoś tam zżyci ze sobą. Często szkoły zamawiały dla jednej klasy dwa półtoragodzinne spotkania i to już dawało szansę zaspokojenia doraźnych potrzeb edukacyjnych uczniów w tej kwestii. Szczytem marzeń jest możliwość kontynuowania za rok w tej samej klasie. Wtedy możliwe jest skonfrontowanie wiedzy z życiem i w przypadku pojawienia się wątpliwości, rozwianie ich. Ale największym luksusem, na który pozwalały sobie tylko szkoły społeczne w latach prosperity, jest cykl takich zajęć od trzech do sześciu, z możliwością zadbania o wystarczający poziom zaufania w klasie, konieczny by rozmawiać na takie tematy. Jednak większość moich kontaktów z uczniami ma charakter jednorazowy i półtoragodzinny, co wymusza taką a nie inną formę zajęć. Rzadko kiedy towarzyszy mnie i klasie nauczyciel, zawsze za zgodą uczniów, choć nie jestem pewna, czy zawsze zgadzają się zgodnie z sumieniem. Nauczyciele zazwyczaj wolą wykorzystać fakt, że mają wolne i zostawiają mnie z klasą sam na sam.
Jednorazowe spotkania odbywają się według następującego schematu:
Na początku, gdy się już przedstawię i powiem, o czym będzie, proszę o zadanie pytań na kartkach. Wyjaśniam, że w końcu widzą mnie pierwszy raz w życiu i nie mają szansy oswoić się ani ze mną ani z sytuacją i trudno, by pytania o charakterze intymnym zadawali obcej osobie i to wobec całej klasy. Poza chyba trzema klasami przez te kilkanaście lat, zawsze chętnie godzą się na taki sposób. Pytania na kartkach mogą zadawać indywidualnie lub mogą zebrać się w grupki i pisać w gronie najbliższych kolegów. I taką też formę wybierają najczęściej. Później jeszcze mogą donieść pytanie w trakcie mojego odpowiadania lub też już spontanicznie, nabrawszy odwagi spytać po prostu na głos.
O tym, że czasem robicie sobie na moich lekcjach żarty, lub zadajecie mające wprowadzić mnie w zakłopotania pytania, piszę w oddzielnych artykułach ("JA" CZYLI PYTANIA OSOBISTE DO PROWADZĄCEGO oraz ŻARTY, CZYLI SPOSÓB NA PORADZENIE SOBIE Z NAPIĘCIEM SEKSUALNYM).
Pudło z kartkami, na których są pytania uczniów, leżało wiele lat w kącie, robiło się coraz cięższe aż w końcu doczekało się, że robię z niego pożytek. Na wszystkie odpowiedziałam na lekcjach, na wszystkie odpowiadam w książce „NASTOLATEK.PL czyli przewodnik po życiu nie tylko dla nastolatków, ich rodziców i pedagogów”.