Wspomnienia na kozetce
Anna Ławniczak/Elle
Pokaż mi, co przywozisz z podróży, a opowiem ci coś o tobie. Z psycholog Anną Lissewską demaskujemy ukryte znaczenia wakacyjnych trofeów.
Mówią o nas dużo więcej niż tylko to, gdzie byliśmy. Czy siebie lubimy, czy lubią nas ci, którzy nas fotografują, za czym tęsknimy i za jakich chcemy uchodzić.
W torbach podróżnych lądują sery, wina, egzotyczne owoce, biżuteria, gadżety. Zdjęcia, kamienie, zasuszone rośliny i morskie trofea, bilety do muzeów, mydełka hotelowe, nowe numery telefonów i maile. Mariusz, informatyk, ma nieprzeliczoną kolekcję zapałek z hoteli i knajp. Jego kolega zwozi podkładki pod drinki. Wiele osób gromadzi najpiękniejsze ohydztwa, jakie udało się im wykopać wśród tak zwanych pamiątek, którymi handluje się pod każdą szerokością geograficzną. Kiedy fotografujesz się na tle Tadż Mahal lub rozpadającego się blaszaka udającego bar przy szosie, chowasz jak relikwię rachunek z kawiarni w hotelu Majestic w Cannes, gdzie zatrzymywały się koronowane głowy, uprawiasz coś więcej niż tylko wakacyjne zbieractwo. To także twój akt autoekspresji. Pokazujesz nim swoje pragnienia, tęsknoty i lęki, ukryte fascynacje i emocje. Twoje wspomnienia i pamiątki wakacyjne zdradzają cię niczym freudowskie przejęzyczenia.
Ze mną czy beze mnie
Ania zaczęła się namiętnie fotografować na tle rozmaitych zabytków i krajobrazów, gdy przekroczyła czterdziestkę. Pani biolog, szczupła, zawsze elegancka i klasyczna, nawet w T-shircie i z rozwianymi włosami przy burcie statku. Przedtem nie przywiązywała wagi do tego, czy jest na zdjęciach, pozowanie ją krępowało. Pamięta czasy, kiedy do wyjazdu za granicę trzeba było mieć wizy, dewizy, promesy, książeczki walutowe, więc gdy świat się przed Polakami otworzył, zaczęła podróżować. Widać ją na fotografiach z Paryża i Wenecji, na tle Alhambry i białych madryckich pałaców. - Chciałam mieć zdjęcia, kiedy jeszcze dobrze wyglądałam. Postanowiłam, że po pięćdziesiątce przestanę się uwieczniać - mówi. Jak powiedziała, tak zrobiła. Małgosia, 30-latka, jest na prawie każdym swoim zdjęciu z wakacji. Jak ona się potrafi ustawić! - Nigdy nie byłam modelką - uprzedza pytanie. Marta z kolei na każdej fotografii robi jakąś minę. Ma to od zawsze. Robiła sztuki przed obiektywem, kiedy miała 14 lat (wytrzeszczone oczy i wywalony język na zdjęciu z Juraty robionym przez tatę) i teraz, kiedy ma 35. Alicji za to nie ma na żadnej fotografii. Ktoś inny na pewno uwieczniłby się na tle głęboko szmaragdowego oceanu na Capo da Sao Vicente, najdalszym zachodnim krańcu Europy, albo na tle złotobeżowych piasków pustyni odbijających promienie zachodzącego słońca. Ona nie. - Przecież te krajobrazy są tak piękne, że nie ma sensu ich psuć sobą - dla niej to oczywiste. Pierwszy komunikat płynący z naszych zdjęć to: byłam tam. Rzeczywiście, niektórzy robią je po to, by przypominać sobie i pokazywać innym, że zjeździli kawał świata. Nie zawsze świadomie, ale w ten sposób podbijają swoją wartość. Wciągamy piękne lub bardzo egzotyczne miejsca w orbitę naszego ja, zaprzęgamy do przyozdobienia ego i robienia wrażenia na innych. Bez nich wydajemy się sobie nie dość atrakcyjni. Choć bardzo często pokazujący takie zdjęcia w towarzystwie robią wrażenie pewnych siebie, przebojowych, takich, którym niczego nie brakuje. Makijaż ego to pierwsza warstwa podtekstów naszych wakacyjnych zdjęć. Drugi powód uwieczniania się na fotografiach to nasze dialogi z przemijaniem. - Wiele osób potrzebuje dowodów rzeczowych na własną historię. Bez tego zapisu nie potrafią przywołać siebie sprzed lat, z innych miejsc i okresów życia. Nie rejestrują zmian, jakie w nich zachodzą. Oglądając swoje zdjęcia sprzed lat, często przeżywają prywatne odkrycie Ameryki: to taka kiedyś byłam? - mówi Anna Lissewska, psychoterapeutka z Zespołu Pomocy Psychoterapeutycznej „Na Ikara” w Warszawie. - W uwiecznianiu siebie kryje się potrzeba zatrzymania chwili. Te migawki utrwalone na kliszach i kartach aparatów cyfrowych albo na filmach, które teraz kręci mnóstwo osób, dają ludziom poczucie ciągłości własnego istnienia. Choć pewnie pozując do kolejnego zdjęcia, wcale o tym nie myślą. A zdjęcia, na których nie ma „właściciela”? Nie lubię na siebie patrzeć, brzmi zazwyczaj odpowiedź, kiedy nieobecny zdecyduje się na szczerość. - Pod niechęcią do fotografowania kryje się zazwyczaj niezgoda na siebie. Ktoś nie może znieść tego, jaki jest. Zdjęcie pokazuje zatrzymaną fizyczność. Wtedy wszystko jest wyraźniejsze: figura, rysy, wyraz twarzy i oczu. Coś, co w ruchu przepływa jak klatka w sekwencji obrazów, na zdjęciu nabiera mocy jedynego wizerunku. Na fotografiach, zwłaszcza gdy nie kontrolujemy wyrazu twarzy, można wyczytać nieoczekiwane uczucia malujące się na naszym obliczu. Dla wielu ludzi jest to nie do wytrzymania i dlatego jak ognia unikają fotografowania się - mówi Anna Lissewska.
Poza tym zdjęcia pokazuje się znajomym. Moja mama, patrząc na fotografie z Korfu, wypaliła: jesteś najgrubsza ze wszystkich. Mało mnie szlag nie trafił. Może więc rzeczywiście lepiej nie uwieczniać się w ogóle, żeby nie narazić się na takie uwagi? Jedni powiedzą to głośno, wszyscy na pewno pomyślą. To kolejna odsłona potyczek ze zmianami, które w nas zachodzą, i z przemijaniem. Ale gruba czy chuda, to jestem ja. I to moje wakacje i wrażenia, moja historia. - Takie uniki są w stylu dziecinnego: „Jak mnie nie widać, to mnie nie ma” - mówi Anna Lissewska. - Wszyscy i tak wiedzą, jak wyglądam, bo patrzą na mnie na co dzień. Najlepsze wyjście to spojrzeć na siebie z miłością albo dawać się fotografować tym, którzy robią to z miłością. Mam taką teorię, że wtedy bez względu na urodę i tuszę jesteśmy piękne. Na zdjęciach chcę mieć wszystko
Wspomnienia wakacyjne Maćka to skład płyt DVD. Zapytany o wrażenia z Meksyku, Czech lub Łeby wyciągnie odpowiedni film. Żona, Kaśka, działa jak wózek kamerowy. Jej zadanie to prowadzić go tak, by mógł sfilmować wulkan, ciekawe ujęcie architektury albo skały. Czasem wyskakuje z szyn, jak w labiryncie skalnym w Czechach, kiedy potknęła się o kamień, popchnęła Maćka i kamera wylądowała w sadzawce. Renata przywozi z każdego wyjazdu po 300, 400 zdjęć. Połowę odsiewa, wybiera najlepsze. Uwija się niczym fotoreporter, przepycha, żeby zdobyć dobre ujęcie, wkurza, kiedy ktoś wejdzie jej w kadr. Po co jej tyle zdjęć? - Chcę mieć na fotografiach wszystko to, co widziałam. Może moje zdjęcia nie są tak ładne ani tak profesjonalne jak w albumach, ale są zrobione przeze mnie. Poza tym, jeśli mam zdjęcia, to łatwiej mi zapamiętać to, co widziałam - tłumaczy Renata. Obiektyw aparatu lub kamery rejestruje szczegóły, często nawet emocje, i od tego jest. Ale nadużywany staje się zasłoną. - Ludzie, którzy non stop fotografują lub filmują wszystko, co widzą, chowają się za obiektywem. Sami wyznaczają sobie rolę obserwatora, a nie uczestnika wydarzeń. Dla psychologa fotografowie i kamerzyści to grupy zawodowe, których wspólną cechą jest unikanie kontaktu z otoczeniem. Wakacyjni łowcy ujęć także wchodzą w taką rolę - mówi Anna Lissewska. - Kryją się za obiektywem, żeby nie spotkać się naprawdę z miejscem, w którym są, z ludźmi, z inną kulturą i z własnymi uczuciami. Taki kontakt „grozi” przeżywaniem, a oni tego właśnie się boją. Wolę patrzeć, niż przeżywać
Ludzie chronią się przed kontaktem z lęku przed tym, że dowiedzą się czegoś, co ich zrani albo urazi. Boją się poddawania w wątpliwość własnych poglądów, nic więc dziwnego, że unikają spotkania z inną kulturą, która oparta jest na innych, niż znane im, wartościach. Obawy bywają jeszcze głębsze: ludzie boją się, że przeżycia i emocje odsłonią ich pragnienia i tęsknoty. Dlatego bezpieczniej czują się jako przedłużenie aparatu. - Tacy obserwatorzy często dopiero w domu, oglądając filmy i zdjęcia, naprawdę widzą miejsca, które odwiedzili. Ale teraz one są już bezpieczne, nie można ich dotknąć, stają się pocztówką, a nie przeżyciem - tłumaczy Anna Lissewska. Sposobów na unikanie kontaktu ze sobą i światem jest więcej. Do perfekcji opanowali je tzw. praktyczni turyści. Ich wspomnienia to pamięć cen oraz tego, co gdzie bardziej opłaca się kupić. Są chodzącą informacją: wiedzą wszystko o stanie dróg i organizacji ruchu, gdzie taniej zatankować, do jakich restauracji nie wchodzić, żeby nie stracić majątku. Nie potrafią za to powiedzieć, jacy są ludzie w kraju, który odwiedzili. Co najwyżej ustawią ich w skali od oszustów do uczciwych. Przypadkiem szczególnym są podróżnicy imprezowi. Ich wspomnienia to: drinki, laski i przystojniacy. - Rozładowują napięcie imprezowaniem i seksem. Nie ma znaczenia, czy są w Hiszpanii, Grecji, czy na Mauritiusie - mówi Anna Lissewska. Taki turysta jest obserwatorem kolekcjonującym informacje i obrazki, ale trzyma się od nich z daleka. Znajomych mam w każdym mieście
Magda i Tomek unikają dużych hoteli. Lubią rodzinne pensjonaty i apartamenty, w których można pogadać z właścicielem. Z każdej podróży przywożą nowe adresy, telefony i maile. Podobnie Barbara, która samotnie przemierza świat. Była w Indiach, Iranie, Meksyku, Afryce. Na trasie spotyka inne podróżujące samotnie kobiety. Czasem kawałek drogi odbywają razem. Potem wymieniają się adresami i nie spotykają już nigdy więcej. - Po powrocie do Polski wpadam w życie tutaj. Mam mnóstwo znajomych. Poza tym biegam za pracą, żeby zarobić na następną wyprawę. Chyba tylko do dwóch osób, które spotkałam w drodze, wysłałam maile z Polski. Ale nie przerodziło się to w stały kontakt - opowiada Barbara. Tak to jest ze znajomościami w podróży. Kiedy się dzieją, wydają się intensywne i na resztę życia, potem zwykle niewiele z nich wynika. Po co więc te adresy w notatnikach i numery telefonów wpisywane w pamięć komórki? - Niektórzy budują sobie sieć kontaktów. Starają się znać kogoś w każdym kraju. Dzięki temu czują się bezpieczniej. Pełen notes daje im złudzenie, że wszędzie mogą się do kogoś zwrócić o pomoc - mówi Anna Lissewska. - Ale to nie tylko siatka ubezpieczająca. Dla kolekcjonerów adresów ważne jest, że w każdym kraju mają do kogo zadzwonić. Sama świadomość tego pozwala im nie czuć się samotnie. Karmią się iluzją, bo te kontakty zwykle są jednorazowe i adres w notesie szybko traci twarz, staje się znakiem graficznym. Wśród ludzi zbierających adresy są też tacy, którym długa lista znajomych poprawia samopoczucie. Przeglądając pełny notes, można nabrać podziwu dla samego siebie. Proszę, jaki jestem fajny, ilu mam znajomych. To dobry plasterek na załatanie nadszarpniętego poczucia własnej wartości. Zabieram kawałek nieba
W albumie biolożki Anki są ładnie skomponowane zdjęcia architektonicznych detali. W moim pełno kwiatów i drzew o niezwykłych kształtach. Niektórzy robiąc zdjęcia dają wyraz artystycznym tęsknotom. Trzeba by poznać człowieka, sprawdzić, jakie znaczenie mają dla niego fotografie, żeby powiedzieć, czy to jest odkrywanie własnej wrażliwości, czy chęć pokazania innym: patrzcie, jestem także taki. Nie tylko umiem zarządzać, ale też mam dobre oko i wrażliwość na piękno. - Fotografie detali, gromadzenie kamieni, zasuszonych roślinek, muszli, biletów to także sposób na symboliczne zatrzymanie miejsca - mówi Anna Lissewska. - Zbieracze drobiazgów są trochę jak dzieci, które tulą zabawkę, by złagodzić tęsknotę za mamą. Te wszystkie kamyki i muszelki pełnią funkcję obiektu zastępczego: czegoś, co zastępuje nam coś lub kogoś, do kogo jesteśmy przywiązani i ciężko przeżywamy rozstanie z nim - wyjaśnia Anna Lissewska. Dlatego zbieracze to zwykle ludzie, którzy mają trudności z rozstaniami. Koniec, nawet tylko urlopu, wiąże się z przeżywaniem straty. Dla nich to nieznośne. Dlatego kawałek miejsca, które opuszczają, zabierają ze sobą. Są artyści szukający piękna, są też kolekcjonerzy brzydoty. Na ich zdjęciach pojawiają się śmieci, odrapane domy, brudne zaułki. - W ten sposób może się manifestować zawiść. Znajdowanie dziury w całym i wyciąganie na światło dzienne rzeczy brzydkich pomaga poradzić sobie z poczuciem, że nasze możliwości są ograniczone. Jest symbolicznym wyrazem naszych agresywnych impulsów. Jesteś dokumentalistką swojej historii czy zbieraczem obiektów zastępczych, a może zdystansowaną obserwatorką? Przyjrzyj się, co przywozisz z podróży, a czegoś ważnego dowiesz się także o sobie.