rozmawia Anna Ławniczak/Sukces
Moje, Twoje czy Nasze? Analiza finansów pary odkrywa jak to naprawdę jest między nami. Tworzymy związek, czy jesteśmy tylko dwojgiem ludzi mieszkających pod jednym dachem? Wspólne konto może być próbą zniewolenia partnera, osobne rachunki zaś ucieczką przed bliskością. Bo z pieniędzmi jest jak z dobrymi chęciami. Najważniejsze to to, co się za nimi kryje.
Choć pieniądze to nie wszystko, sprawy finansowe zaprzątają nas jak nigdy dotąd. Nikogo nie dziwi małżeństwo z portfelem, ani małżeńska spółka kapitałowa. Zdobywamy razem majątki albo pracujemy każde osobno i dbamy o prywatność własnego konta. Kiedyś przynosiło się pensję do domu. Jedni kładli pieniądze do wspólnego pudełka, szkatułki czy szufladki, w innych domach kasę trzymała żona. Dziś, w dobie kart kredytowych, gry giełdowej i inwestycji w rozmaite fundusze sprawa pieniędzy w związku nieco się skomplikowała.
Tradycjonaliści, a jest ich wbrew pozorom sporo, powołując się na zwyczaje swoich rodzinnych domów, składają pieniądze na jedno konto. Zdeklarowani single stawiają na rozdzielność rachunków i swobodę wydatków. Są kobiety, które proszą o pieniądze na życie i przyjemności, bo mąż jest tym, co zarabia, inwestuje i rozdziela. Coraz częściej taką funkcję spełnia kobieta, bo jest bardziej obrotna albo ma lepiej sprzedający się zawód. Finansowy ład w związku można zaprowadzić na różne sposoby. Dość często zdarza się jednak, że kwestie pieniężne stają się przedmiotem gry z partnerem i ujawniają, że mamy kłopot nie z finansami, tylko ze zbudowaniem dobrej relacji – mówi Anna Lissewska, psychoterapeutka.
Anna Ławniczak: Dziś każdy z nas ma swoje dochody. W pracy nauczyliśmy się, by nie rozpowiadać ile zarabiamy. W jaki sposób ustalić finanse w związku, tak by pieniądze nie stały się problemem? Co jest lepsze: wspólne konto, na które przelewamy to, co zarobimy? Podział wydatków: ja opłacam rachunki i szkołę dla dzieci, ty bierzesz na siebie zakupy spożywcze? Czy może ustalamy kwotę, którą co miesiąc wpłacamy na wspólne wydatki?
Anna Lissewska: Rzecz nie w tym jak sobie ustalimy reguły ekonomiczne w relacji. Są pary, którym lepiej odpowiada przelewanie pieniędzy na wspólne konto, inni wolą mieć odrębne rachunki i dogadywać się w sprawach domowych wydatków. Najważniejsze jest to, jaki mamy stosunek do tych ustaleń i do pieniędzy. To, jak je traktujemy, pokazuje na ile potrafimy podporządkować nasze JA związkowi, ile jesteśmy gotowi dla niego zrobić. Problemy rodzą się w dwóch przypadkach. Po pierwsze, kiedy dla kogoś wspólne konto jest w związku niezbędne. Nie wyobraża sobie, że można mieć odrębne rachunki. Uważa je za zagrożenie związku. Musi wiedzieć, ile on czy ona zarabia i chce kontrolować wydatki. Nie może się pogodzić, że to odrębna osoba, która ma swoje cele i potrzeby. Zdarzają się takie pary: lubią te same potrawy, tak samo spędzają czas, mają takie same poglądy, tego samego pragną w relacji. A przynajmniej tak to wygląda. Bo całkowite zlanie się i upodobnienie dwóch różnych osób jest niemożliwe bez prób wzajemnego kontrolowania się. Ta strona, która bardziej się boi odrębności partnera będzie patrzyła mu na ręce, złościła się, kiedy zrobi coś nie po jej myśli. Wspólne konto będzie rodziło nieustanne niesnaski. Drugi problem pojawi się w parze, w której przynajmniej jednej z osób do szczęścia potrzebna jest przede wszystkim odrębność i niezależność.
AŁ: To ktoś, kto prędzej się udławi niż zdradzi partnerowi hasło do swojego konta?
Anna Lissewska: Osoba, która za wszelką cenę musi czuć się niezależna, będzie w każdym pytaniu o to ile zarabia, ile zapłaciła za sukienkę czy nową rakietę do squasha, wietrzyła zamach na wolność osobistą. Chce się czuć zupełnie swobodna w zaspokajaniu swoich zachcianek i często nie bierze pod uwagę, że to jest niedobre dla związku. Kupuje bardzo drogi samochód, choć ważniejszą potrzebą jest np. oszczędzanie na większe mieszkanie. Albo jedzie na wakacje na drugi koniec świata, bo na to ma ochotę, mimo że partner nie może mu towarzyszyć, bo właśnie wydał pieniądze na jakieś drogie kursy czy leczenie. Obstawanie przy swoim koncie i utrzymywanie salda w tajemnicy mówi też, że ktoś jest tylko jedną nogą w związku. Cały czas zachowuje furtkę, by nie zamykać sobie drogi przed innymi możliwościami. Nawet jeśli godzą w relację. To osoba, która boi się dokonać ostatecznego wyboru. Cały czas musi mieć drogę ucieczki. Z kimś takim trudno jest się związać naprawdę głęboko.
AŁ: Znam parę, w której on zarabia bardzo dużo, ona mało. Mają osobne konta, on płaci domowe rachunki, natomiast na zakupy spożywcze zrzucają się po połowie. I w sklepie on wkłada do koszyka drogie wina, sery, francuskie kiełbaski czy kawior, nie biorąc pod uwagę, że jej na to nie stać. O czym świadczy taki podział wydatków?
Anna Lissewska: Wyraźnie pokazuje, że w tym związku chodzi o władzę. Ona pozornie jest równoprawną partnerką z własnym kontem, ale jednak zależy od niego. On lepiej zarabia i ma poczucie, że kontroluje relację. Pokazuje władzę, bo sam boi się być od kogoś zależny. Stara się więc podporządkować swoją partnerkę. Gdyby nie to, musiałby przyznać, że czegoś potrzebuje od niej, np. miłości, czułości, ukojenia, seksu, podziwu itd. I narazić się, że może tego nie dostać. Pieniądze pomagają mu żyć w złudzeniu, że jest samowystarczalny i chronią przed frustracją, którą czujemy, gdy ktoś odmawia nam tego, czego pragniemy.
AŁ: W wielu domach ona i on wręcz ukrywają przed partnerem swoje dochody. Co to mówi o związku?
Anna Lissewska: Jedno lub obydwoje boją się, że partner ich ograbi. Ktoś, kto tak myśli nie chce zbyt wiele dawać, bo uważa, że przez to zbiednieje. Obawia się bliskości, odsłonięcia przed partnerem, bo w jego oczach to zaproszenie do wykorzystania. Nietrudno się domyślić, że pewnie ich pierwsze, najważniejsze związki z rodzicami były trudne, nie dawały autonomii, szacunku i bezpieczeństwa. Jeśli ktoś ukrywa swoje dochody przed partnerem, mówi mu w ten sposób, że nie bardzo chce się w ogóle dzielić. Czymkolwiek, nie tylko pieniędzmi. To on jest dla siebie najważniejszy, a nie związek. Ludzie, którzy tak bardzo boją się wykorzystania prowadzą krótkowzroczną buchalterię z rubrykami: winien i ma. Każdy wkład we wspólne dobro uznają za uszczuplenie własnych dóbr. Nie dostrzegają, że budują coś niezwykle cennego: wspólnotę i wzbogacając związek robią to także dla siebie.
Moje, Twoje czy Nasze? W poprzedniej rozmowie pod tytułem „Przelicznik miłości” psychoterapeutka Anna Lissewska mówiła o tym, że kwestie pieniężne stają się przedmiotem gry w związku. Ujawniają, że mamy kłopot nie z finansami, tylko ze zbudowaniem dobrej relacji. Teraz zajmiemy się strachem bogatych: on/ona czyha na moje pieniądze. Czy to realny strach czy paranoja?
Boimy się dzielić, dopuścić bliskich do naszych tajemnic finansowych, dać numer konta, upoważnienie do pobrania pieniędzy. Jakbyśmy podejrzewali, że niczym w wenezuelskiej telenoweli, świat roi się od wyrachowanych łowców majątków. To paranoja czy przejaw zdrowego rozsądku?
Anna Ławniczak: Są kobiety, w tym znana pisarka, które naprawdę zostały przez swoich partnerów ograbione ze wszystkiego. Czy nie należy jednak być ostrożnym?
Anna Lissewska: Przede wszystkim trzeba się zastanowić, jak do tego doszło, że się zaufało psychopacie. Tacy ludzie są uroczy, ale gołym okiem widać, że to psychopaci. W bliskim kontakcie można wyczuć, że są puści, nie mają wyższych uczuć, grają uroczych, ale to jest bardzo powierzchowne, mają charakterystyczne, puste oczy. Jeśli ktoś tego nie widzi, znaczy że żyje złudzeniami i nie ma kontaktu z rzeczywistością. A to już bardzo ważna informacja, że trzeba popracować nad umiejętnością bycia blisko z ludźmi i widzeniem rzeczy takimi jakie są, a nie jakie chcielibyśmy, by były. Poza tym rzadko zdarza się tak, że ktoś wchodzi w związek z nami z góry zakładając, że nas okradnie i wykorzysta. To dzieje się później, w relacji. Tak się zwykle dobieramy, że każdy związek jest tyglem, w którym ujawniają się ukryte tendencje każdej z osób. Ludzie wywołują w sobie najgorsze instynkty. Niektórzy prowokują do tego, by ich wykorzystać. Nikt tu nie jest bez winy. To czego nie chcemy widzieć u siebie objawia się po drugiej stronie, u partnera. Bycie ofiarą to zawsze sposób na poradzenie sobie z własną agresją, zachłannością i nieliczeniem się z drugim człowiekiem.
A.Ł.: To brzmi strasznie! Mało, że ktoś mnie okradł, to jeszcze mam przyjąć, że to moja wina?
Anna Lissewska: Nikt nie mówi o winie tylko o tym, by zdać sobie sprawę w jaki sposób sami przyczyniliśmy się do tego, co nas spotkało. Jeśli uczciwie się nad tym zastanowimy następnym razem na kilometr wyczujemy osobę, która może nas skrzywdzić. Na początku na pewno będziemy potrzebować czasu na lizanie ran po tym co się stało. Ale ważne jest, by w tym nie utknąć. Poczucie krzywdy, kiedy w nim tkwimy w nieskończoność, powstrzymuje od wyciągania wniosków. Chroni nas przed przyjrzeniem się temu, co sami zrobiliśmy, by wzbudzić w partnerze aż taką złość i chęć odwetu, że poradził sobie z tym w chory sposób - okradając nas. Im dłużej będziemy zwalać winę wyłącznie na partnera, pławić się we własnej niewinności i odbierać wyrazy współczucia tym dalej jesteśmy od uchronienia się przed takimi wypadkami w przyszłości.
A.Ł.: W jaki sposób obronić się przed osobą, które wiąże się z nami dla naszych pieniędzy, a nie dla nas samych?
Anna Lissewska: Po pierwsze, nigdy nie mamy pewności, że ktoś chce być z nami dla nas samych. Jesteśmy ze sobą, bo każde z nas ma coś, czego drugie potrzebuje, na przykład pieniądze. Jednak nawet jeśli kogoś przyciąga do nas majątek, nie można zakładać, że na niego czyha. Najczęściej chce w ten sposób zapewnić sobie beztroskie życie, niczym dziecko przy matce. O takich potrzebach świadczy wiele sygnałów. Opieki szukają osoby niesamodzielne, które na ogół siedzą w kieszeni rodziców i tylko czekają aż ktoś przejmie rolę opiekuna. Nie chcą być dorosłe. Ale równie często na majątek “lecą” ludzie ponad miarę samodzielni. Tacy, co to podpierają się nosem, biorą sobie dużo na głowę i narzekają, że są strasznie zmęczeni. Oni musieli za wcześnie wydorośleć i zająć się sobą. Brak opieki rekompensują sobie samowystarczalnością. Ale, mniej lub bardziej świadomie, oczekują, że znajdą w partnerze kogoś, na kim wreszcie będą mogli oprzeć.
A.Ł.: Coraz częściej, zwłaszcza bogatsi ludzie, spisują przed ślubem intercyzę. Co na to psychologia?
Anna Lissewska: Mogą być dwa powody spisywania takiego dokumentu. O pierwszym wspomniałam już wcześniej. To lęk przed byciem wykorzystanym. Myślimy, że gdy partner nie będzie miał możliwości zagarnięcia naszych dóbr, jego intencje będą szlachetniejsze. Zwiąże się z nami z innych powodów niż chęć zysku. Ma to nas zabezpieczyć przed nieuczciwością partnera. Ale w rzeczywistości to my projektujemy na niego (czyli przypisujemy mu) własne nieuczciwe motywy. I koniec końców intercyza zabezpiecza nas przed naszymi skłonnościami. Jest nieświadomym sposobem na powstrzymanie własnej zachłanności. Drugi powód spisywania intercyzy, to tworzenie iluzji, że łączy nas tylko miłość, a nie wzajemna zależność. Że nie potrzebujemy tego, co ma partner, czyli równie dobrze obylibyśmy się bez niego.
A.Ł.: Myślę, że wiele osób powie, iż intercyza ma nas zabezpieczyć przed targami w razie rozwodu. Żeby nie stracić tego, co się wniosło.
Anna Lissewska: Jeśli myśli się o rozwodzie w trakcie ślubu, to co to za związek?
A.Ł.: Czy wobec tego spisywanie intercyzy szkodzi związkowi?
Anna Lissewska: Nie samo spisywanie intercyzy, tylko wchodzenie w związek z pozycji kogoś, kto musi się bronić przed partnerem. Jeżeli nie mamy zaufania, zamierzamy poślubić kogoś, o kim myślimy, że jest osobą niedojrzałą, która nas ograbi, to co nam pomoże intercyza? Trudno budować związek na nieufności i paragrafach. Moim zdaniem intercyza może jednak mieć głęboki sens, gdy to siebie podejrzewamy, że w chwili kryzysu czy opuszczenia możemy okazać się niedojrzali. Wtedy intercyza zabezpieczy nas przed własną zachłannością czy chęcią odwetu. W końcu nikt z nas nie jest święty. Tekst znajduje się na portalu Ciało Umysł Dusza: Przelicznik miłości, część pierwsza i Przelicznik miłości, część druga